Pojęcie „strony znormalizowanej” pojawiło się w czasach maszyn do pisania, które niejako naturalnie normalizowały strony – stąd też wymiennie używane pojęcie „znormalizowany maszynopis”. Ludziom, wychowanym w erze komputerów trudno to sobie wyobrazić, ale sprzęt używany do pisania maszynowego miał żelazne zasady co do wielkości czcionki – a tym sensie, że czcionki (a precyzyjnie pary czcionek złożone z wielkiej i małej litery) były odlane w żelazie. Stopień czcionki maszyny do pisania wynosił najczęściej 12 punktów, co w połączeniu ze z góry ustawionym odstępem między znakami powodowało, że na standardowej kartce A4 (210×297 mm) w jednym wierszu mieściło się koło 60 znaków: liter, znaków przestankowych, spacji i cyfr. Po dotarciu do końca wiersza – sygnalizowanym brzęknięciem – piszący korzystał z wajchy, której fachowa nazwa to „powrotnik ręczny” lub „dźwignia wierszaka”, żeby przesunąć „wózek” – czyli tę część, która zostawiała znaki na papierze – do pozycji wyjściowej, znajdującej się 5-6 cm od lewego brzegu kartki i o jeden wiersz niżej. Żeby uniknąć wrażenia niedbałej, nieczytelnej strony – a także żeby mieć gdzie wpisywać ewentualne poprawki, bo przecież tekstu nie dało się „skasować”, można go było najwyżej skreślić – zalecane było pozostawianie dwóch wierszy interlinii. Taki układ tekstu, poza tym, że zapewniał miejsce na wygodne nanoszenie znaków korektorskich, okazał się wygodny do czytania dla większości osób, nawet tych, które do czytania musiały używać okularów. I tak powstała „strona znormalizowana”: 30 wierszy po 60 znaków. Razem 1800 liter, spacji, znaków przestankowych i cyfr.
Co zabawne, prawne źródło tej regulacji pochodzi z ministerialnego zarządzenia sprzed pół wieku i od ponad 30 lat – od zmiany ustroju – formalnie nie obowiązuje. W praktyce jednak normy wymienione w „Zarządzeniu Ministra Kultury i Sztuki z dnia 19 czerwca 1973 r. w sprawie zasad zawierania i wykonywania umów o prace wydawnicze w zakresie publikacji nieperiodycznych oraz wynagrodzeń za te prace” (https://isap.sejm.gov.pl/isap.nsf/DocDetails.xsp?id=WMP19730280176) nadal są wskazówką dla różnego typu rozliczeń. Zarządzenie wymieniało następujące jednostki obliczeniowe:
Nota bene: jedynym obowiązującym aktem prawym, w którym pojawia się pojęcie znormalizowanego maszynopisu jest bardzo specyficzny i adresowany do wąskiego grona akt korporacyjny pt. „Zasady etyki doradców podatkowych” (Dziennik Ustaw 2006.1.22), gdzie czytamy wprost: „Ilekroć w niniejszym rozdziale przywołuje się określenie »znormalizowana strona maszynopisu« oznacza ono stronę maszynopisu w formie papierowej lub elektronicznej zawierającą 1800 znaków, w tym spacje i znaki interpunkcyjne”. Inny przepis, normujący objętość strony maszynopisu to rozporządzenie Ministra Sprawiedliwości w sprawie wynagrodzenia za czynności tłumacza przysięgłego, ostatnio zaktualizowane 1 lutego 2021 r. Ustanawia ono stronę przeliczeniową w objętości 1125 znaków, stwierdzając: „Przy obliczaniu wynagrodzenia za stronę uważa się 25 wierszy, a za wiersz – 45 znaków”.
Nawiasem mówiąc, tłumacze są jedyną grupą zawodową, parającą się pisaniem, która w znacznym stopniu wyzwoliła się z dyktatury „strony znormalizowanej”. Choć niekoniecznie działa to na ich korzyść – raczej na korzyść agencji, które pośredniczą w ich pracy. Agencje te bardzo często generują swój zysk w ten sposób, że w rozliczeniach z tłumaczami przyjmują standard 1800 znaków na stronie – zaś na potrzeby klienta przyjmują stronę o objętości 1500 znaków, czyli o jedną piątą mniej. To pozostawia w ich kieszeniach 20 procent zysku. Inna kwestia, na którą zwracają uwagę specjaliści od tłumaczeń – to fakt, iż w różnych językach objętość tego samego tekstu bywa różna. Np. przy tłumaczeniu z angielskiego na polski bardzo maleje liczba wyrazów, rośnie za to liczba znaków. Wynika to z faktu, iż angielskie słowa są statystycznie krótsze od polskich, natomiast liczba wyrazów w angielskim zdaniu jest statystycznie większa, ze względu na używanie przedimków, przyimków i tzw. operatorów gramatycznych, służących do tworzenia pytań, zaprzeczeń itp. (najczęstsze to „do” i „don’t”). Warto też pamiętać, że potoczne wyrazy anglosaskie są krótsze niż terminy techniczne o źródłosłowach greckich i łacińskich. Ta różnica działa w obie strony: przy tłumaczeniu z polskiego na angielski, liczba znaków z reguły maleje i tekst kurczy się o 5 do 15 procent. Dlatego ustalając stawkę za tłumaczenie, warto sprecyzować, która wersja językowa tekstu ma być wzięta pod uwagę przy liczeniu. Dla tłumacza wynagradzanego od strony (czyli de facto w oparciu o liczbę znaków) korzystniejsze będzie oparcie się na wersji polskiej; natomiast jeśli otrzymujemy zapłatę za słowo – lepiej korzystać z wersji angielskiej.
Nie sposób zatem nie zauważyć, że choć miejsce maszyny do pisania jest dziś w muzeach techniki – jej dziedzictwo ma wciąż wielki wpływ na pracę wszystkich ludzi zajmujący się mniej czy bardziej zawodowo pisaniem. Warto więc poznać kilka faktów, związanych z tym niezwykłym wynalazkiem, który oddał nieocenione przysługi kulturze słowa pisanego. Historycy szacują, że jakaś forma maszyny do pisania została wynaleziona aż 52 razy. Pierwszy raz w roku 1575, kiedy to włoski grafik Francesco Rampazetto wynalazł urządzenie, które nazwał „scrittura tattile”, które pozwalało „odcisnąć litery w papierze”. Niestety – to wszystko co o nim wiemy; nie zachował się żaden precyzyjniejszy opis, ani rysunek. Po nim przyszedł brytyjski inżynier Henry Mill, który w 1714 r. opatentował urządzenie, które także nie zachowało się do naszych czasów, ale – przynajmniej według opisu w dokumentach patentowych – zdaje się pramatką maszyn do pisania: „poprzez wielkie wysiłki, trudy i wydatki wynalazł i udoskonalił sztuczną maszynę lub metodę odciskania lub transkrypcji liter, jednej po drugiej, jak podczas pisania, przez co wszelkie pisma mogą być umieszczone na papierze lub pergaminie tak schludnie i dokładnie, że nie sposób odróżnić ich od druku”. Co więcej, zapis dokonany urządzeniem Milla miał tę zaletę, że odbicie liter było „głębsze i trwalsze niż jakiekolwiek inne pismo” toteż „nie było możliwe ich usunięcie ani sfałszowanie bez wyraźnych śladów”.
[https://site.xavier.edu/polt/typewriters/tw-history.html]
Wiek XIX przyniósł szereg kolejnych wynalazków, tworzonych – co dobrze świadczy o tym okresie w historii ludzkości – z myślą o pomocy dla osób z niepełnosprawnościami. W 1802 roku Włoch Agostino Fantoni opracował maszynę do pisania dla swojej niewidomej siostry. W latach 1801–1808 innych włoski wynalazca, Pellegrino Turri, wynalazł zarówno maszynę do pisania, jak i kalkę, żeby umożliwić pisanie swoje niewidomej przyjaciółce, hrabinie Carolinie Fantoni da Fivizzano. Urządzenie także nie zachowało się od naszych czasów – istnieją wszakże próbki tekstów na nim napisanych, co czyni ją pierwszą w historii maszyną do pisania, która na pewno działała. W połowie XIX wieku maszynę, która miała umożliwić pisanie niewidomym opracował Amerykanin Charles Thurber.
Potem nastąpiło wiele innych wynalazków, mniej czy bardziej udanych, aż do „piszącej kuli Hansena”, wynalezionej przez duńskiego pastora Rasmuss Mallinga-Hansena w 1865 roku. Była to pierwsza maszyna do pisania wdrożona do produkcji komercyjnej, która zaczęła się w roku 1870. Składała się z przypominającej jeża półkuli, no właśnie: „najeżonej” klawiszami, pod nimi zaś był wałek z papierem. Pisała wyłączne wersalikami. Maszyna Mallinga-Hansena przeszła do historii jako sprzęt, z którego korzystał sam Friedrich Nietzsche. Filozof, który cierpiał pod koniec życia z powodu słabnącego wzroku, na początku lat 80. XIX wieku zamówił lżejszą, przenośną wersję kuli Mallinga-Hansena, jednak nie był z niej do końca zadowolony i nigdy nie opanował w pełni pisania na niej. Dzisiejsze teorie na temat niedoskonałej symbiozy filozofa i urządzenia mówią tyle, że maszyna o numerze seryjnym 125, dostarczona Nietzschemu do Genui, została uszkodzona w transporcie, z czego nie zdawał on sobie sprawy – w końcu mało kto wówczas wiedział, jak takie urządzenie powinno działać.
Prawdziwy komercyjny sukces odniósł dopiero patent z 1868 roku: amerykański wynalazca i dziennikarz Christopher Latham Sholes z pomocą kilku wspólników, m.in. Carlosa Gliddena i Samuela W. Soule’a zaprojektował maszynę, której prototyp został wykonany przez zegarmistrza Matthiasa Schwalbacha, a następnie wdrożony do produkcji przez słynną z karabinów i maszyn do szycia firmę E. Remington i Synowie. To Sholesowi zawdzięczamy obowiązujący do dziś układ klawiatury znany jako QWERTY. Warto sobie uświadomić, że obowiązujący wciąż układ liter na klawiaturze powstał w odpowiedzi na problem, który dziś już kompletnie nie istnieje: otóż w układzie alfabetycznym, który był stosowany w pierwszych maszynach, zdarzało się często, że uderzone jeden po drugim podczas szybkiego pisania klawisze powodowały, że ramiona dwóch położonych koło siebie czcionek zakleszczały się nad kartką i trzeba było je ręcznie rozdzielać.
W okolicy 1910 roku maszyny do pisania uległy standaryzacji: istniały niewielkie różnice między producentami, ale większość opierała się na systemie, w którym każda litera miała swoje ramię, na końcu którego znajdował się odlew czcionki w lustrzanym odbiciu. Odlew ten uderzał w barwiącą wstążkę, wykonaną zazwyczaj z nasyconej tuszem tkaniny i przez nią w papier. Największy postęp od tego czasu polegał na zamianie uderzenia pionowego – w którym treść napisanego tekstu była ukryta przed oczami piszącego aż do momentu przejścia do następnego wiersza – do uderzenia na wprost, w którym osoba pisząca widziała tekst na bieżąco.