„Ile za literę” – to pytanie, na które potrafią odpowiedzieć precyzyjnie wyłącznie wykonawcy szyldów i nagrobków. Jeśli chodzi o autorów czy copywriterów – sytuacja się komplikuje.
Na pytanie ile kosztuje praca copywritera nikt tak naprawdę nie jest w stanie odpowiedzieć. To trochę jak zapytać „ile kosztuje samochód”. Na cenę wpływa tematyka, czas realizacji, doświadczenie i przygotowanie autora, to czy musi sam zebrać informacje, czy też dostaje gotowe materiały, z których ma tylko zmontować zręczny i ciekawy artykuł. Krótko mówiąc – stawki są bardzo różne, jednak podstawową miarą wykonanej pracy jest właśnie objętość tekstu. To łączy się głównie z algorytmami Google, które z różnych przyczyn „lubią” długie artykuły. Google zwraca uwagę na to, czy tekst odpowiada na pytania czytelnika. Jeśli, po jego przeczytaniu, odbiorca wrzuca ponownie to samo pytanie w wyszukiwarkę – to znaczy, że materiał nie rozwiał jego wątpliwości, nie wyczerpał tematu, nie był satysfakcjonujący. Dlatego bardzo ważna jest tyleż objętość, co jakość materiału. Jednak o ile jakość jest kwestią subiektywną, objętość można bardzo prosto zmierzyć – właśnie w znakach. Z grubsza rzecz biorąc przyjmuje się, że podstawową jednostką miary pracy copywritera jest 1000 znaków ze spacjami (zzs) . Ile jednak taki tysiąc kosztuje – bardzo trudno ocenić. Zarówno agencje copywriterskie, jak i freelancerzy jak ognia unikają umieszczania na swoich stronach cenników, proponując w zamian „wycenę indywidualną” lub „wysłanie zapytania ofertowego”. Według obliczeń jednego z portali zajmującego się pośrednictwem w content marketingu – średni koszt 1 tysiąca znaków tekstu to około 50 złotych – choć rozpiętość cen jest olbrzymia. Taki tekst – lub fragment tekstu – może kosztować od kilku do nawet kilkuset złotych. https://www.whitepress.pl/baza-wiedzy/105/ile-kosztuje-dobry-tekst
Jeszcze bardziej zawiłą kwestią są honoraria autorskie. Systemów wynagradzania dziennikarzy jest nieomal tyle, ile redakcji. (https://www.press.pl/tresc/71115,a-ty_-masz-jeszcze-wierszowke-czy-placa-od-klika_----czlowiek-zagryzl-psa---) Stare, tradycyjne rozwiązania, pochodzące jeszcze z poprzedniej epoki, przerwały głównie w redakcjach tygodników z długą historią. „Polityka” płaci dziennikarzom stałą pensję – za gotowość, lojalność i dyspozycyjność – a także wierszówkę, czyli honoraria za poszczególne artykuły. Podobnie postępuje „Tygodnik NIE”. „Tygodnik Powszechny” dla odmiany w pensji zawiera konkretne obowiązki dziennikarzy – liczbę tekstów, rubryk, prowadzenia numeru etc. – wierszówkę płaci od nadwyżki wykonanej pracy. W takich przypadkach wysokość honorarium nie jest bezpośrednio związana z liczbą znaków w tekście: redakcje oceniają jakość, atrakcyjność artykułu, ilość włożonej pracy. Bardzo ważna przy wycenie jest oryginalność: dotarcie do sensacyjnej informacji, której nie odkrył nikt wcześniej – i o której wszyscy będą mówili – gwarantuje sensacyjne, a przynajmniej bardzo przyzwoite honorarium. Oczywiście w tygodnikach istnieją też stałe wyceny, związane ze stałymi rubrykami, które mają z góry określoną objętość. Wtedy można mówić o cenie „za literę” – acz i ona w znacznym stopniu zależy od pozycji autora w redakcji, popularności jego rubryki lub prestiżu, jaki jego nazwisko przynosi tytułowi. Wierszówkę z zasady dostają też autorzy „obcy” – niezwiązani z redakcją umową współpracownicy i freelancerzy. Im liczenie liter może się przydać: i oni często, umawiając się z redakcją, z którą współpracują na tekst, pytają: „ile tego ma być”.
Inne redakcje – jak na przykład „Gazeta Wyborcza” czy „Newsweek Polska” – przyjęły formułę stałej pensji, niezależnej od liczby i długości materiałów, ale stosują też różnego rodzaju systemy motywacyjne: premie, narody naczelnego etc. Przeciwnicy takiego wynagradzania dziennikarzy podkreślają, że zryczałtowane zarobki zniechęcają do inwencji, do poszukiwania nowych tematów, do pisania „ponad normę”. Zwolennicy mówią, że praca za wierszówkę to rodzaj roboty na akord, w której autorzy czują się zmotywowani do dostarczania redakcji „produkcyjniaków”, ze stratą dla jakości, a często także rzetelności materiałów. Osobną kwestią – jak w każdej innej pracy – jest wybór między poczuciem bezpieczeństwa, jakie daje stała pensja i świadomością, że to od nas zależy, ile zarobimy, która płynie z systemu wierszówkowego. Jednak każdy dziennikarz, niezależnie od formy zatrudnienia, musi umieć obliczyć objętość swojego tekstu – a to zawsze zaczyna się od policzenia znaków.
Inaczej kształtują się honoraria dziennikarzy piszących do mediów elektronicznych: portali internetowych, czy internetowych wydań gazet. W ich przypadku systemu motywacyjne nie wiążą się z subiektywną oceną tekstu przez redaktora naczelnego, czy szersze kierownictwo redakcji – nagradzane są teksty, które przyciągają uwagę i zyskują aprobatę czytelników. Jednak coraz więcej redakcji ocenia nie tylko samą liczbę odsłon – która często jest efektem klikbajtowego tytułu i nie ma nic wspólnego z jakością materiału – tylko coś, co określa się terminem TTS, czyli „total time spent”. TTS używany jest na przykład przez tytuły należące do koncernu Ringier Axel Springer Polska. To algorytm biorący pod uwagę liczbę osób, które weszły na dany tekst, liczbę odsłon i czas spędzony na lekturze tekstu. To ostatnie jest kluczowe: algorytm nie uwzględnia wejść trwających parę sekund, czyli tych, które są efektem „klikbajtów”, za którymi nie stoi żadna treść. System TTS uświadamia redakcji, jak szeroko czytany był dany tekst i ile osób przeczytało go do końca – czyli jak bardzo zaangażował czytelnika. W tym przypadku liczba znaków oczywiście ma znaczenie – im dłuższy tekst, tym więcej czasu zajmuje jego przeczytanie.
Innym gatunkiem dziennikarzy są osoby, zwane w środowisku „mediaworkerami” – autorzy, których praca jest dość sformalizowana i niekoniecznie twórcza: piszą małe informacyjne bombki, przerabiają depesze agencyjne. Ich zadanie sprowadza się do wyprodukowania tekstu – nie muszą jeździć po kraju, rozmawiać z ludźmi, wydzwaniać do ministrów, którzy nie odbierają telefonu, ani biegać po korytarzach sejmowych za posłami. Ale to niekoniecznie znaczy, że ta praca jest prosta: muszą przetworzyć ogólnie dostępną treść w taki sposób, żeby była atrakcyjna i przyciągnęła uwagę czytelnika, muszą też umieć wypromować materiał w mediach społecznościowych. Zadanie zaczyna się od wymyślenia dobrego, czyli nie tylko klikbajtowego, ale też budzącego zainteresowanie i po prostu inteligentnego tytułu. W sieci pełno jest memów, obrazujących, co może pójść źle, kiedy mediaworker nie pomyśli nad tym, co robi. Jeden z ich: „Kaczorowska urodziła! Znamy płeć córeczki!”. Dla mediaworkerów objętość tekstu jest jednym z podstawowych wyznaczników wykonanej pracy.
Dla osób parających się przekładami liczenie liter jest szczególnie ważne – to w zasadzie jedyny sposób, w który mogą wyceniać swoją pracę. Oczywiście, tłumaczenie tłumaczeniu nierówne i inaczej płaci się za przetłumaczenie książki – a inaczej za krótkie formy, takie jak tekst na stronie internetowej, czy instrukcja obsługi. Stowarzyszenie Tłumaczy Polskich rekomenduje swoim członkom stosowanie maksymalnej stawki za tłumaczenie pisemne w parze język polski – język obcy w wysokości 200 zł za jedną stronę, zawierającą 1500 znaków ze spacjami. http://www.stp.org.pl/stawki/ To honorarium, które – jak można przeczytać np. na przykład na portalu Stowarzyszenia Tłumaczy Literackich – jest absolutnie poza zasięgiem osób tłumaczących książki. Umowy między tłumaczami i wydawnictwami są najczęściej, jak to bywa w obecnych czasach, objęte tajemnicą handlową – czytaj, nic Wam do tego. Jednak w różnych miejscach – jak na portalu STL – można znaleźć materiały, dające pewien wgląd w rentowność tego zajęcia.
I otóż w przypadku tłumaczenia książek, honorarium ustalane jest od arkusza autorskiego – czyli 40 000 znaków. Stawki wahają się od 500 zł za np. nieskomplikowane językowo kryminały do 700 zł za ambitniejsze pozycje z gatunku non fiction. Są to stawki brutto – co oznacza, ze należy od nich odjąć podatek, który w tej chwili jest na szczęście dość niewysoki: honoraria autorskie opatrzone jest przywilejem 50-procentowego kosztu uzyskania przychodu, co oznacza, że twórcy płacą podatek tylko od połowy dochodu. Czasem pojawiają się wątpliwości co do tego, czy praca tłumacza może być traktowana jako działalność twórcza – jednak rozwiewa je art. 2 ust. 1 ustawy o prawie autorskim i prawach pokrewnych, którym stwierdza, że „opracowanie cudzego utworu, w szczególności tłumaczenie, przeróbka, adaptacja, jest przedmiotem prawa autorskiego bez uszczerbku dla prawa do utworu pierwotnego”. Obecnie oznacza to 6 procent podatku – choć warto pamiętać, że maksymalna kwota, od której można odliczyć 50-procentowy koszt uzyskania przychodu to 85 tys. złotych rocznie – czyli łącznie do 170 tysięcy zł honorarium. Przekroczenie tego progu to jednak – jak wynika z informacji zawartych na stronie STL – dla tłumacza literatury tzw. marzenie ściętej głowy.
Przy założeniu, że przyzwoicie wykonujący swą pracę tłumacz literatury jest w stanie przetłumaczyć miesięcznie ok. 8 arkuszy „łatwych książek”, trudniejszych zaś, wymagających większego nakładu pracy 6, czasem tylko 4 – jego dochód (przy przyjęciu uśrednionego honorarium 600 zł brutto za arkusz – czyli około 27 zł brutto za stronę) wyniesie około 3600 złotych brutto. I to pod warunkiem, że będzie tłumaczył koło 6,6 stron dziennie. Warto przy tym wiedzieć, że tempo uznawane przez agencje tłumaczeń za „standardowe” to 5–6 stron dziennie. Powyżej 6 stron dziennie tryb uznaje się za „pilny”, a powyżej 10 stron – za „ekspresowy”, co oczywiście odbija się na honorarium. https://stl.org.pl/baza-wiedzy/sytuacja-tlumacza/ile-zarabia-tlumacz-literatury-czyli-przypadki-hieronima-hipotetycznego/ Tłumacze literatury, choć są swoistą arystokracją zawodu, niestety nie mają tego przywileju. Co gorsza – ich zarobki od wielu lat rosną minimalnie: w 2000 roku stawki za przekład literacki wynosiły średnio 500 zł brutto za arkusz.
Specyficznym typem przekładu, na pograniczu językoznawstwa i prawa, jest praca tłumacza przysięgłego, która znajduje się pod swoistą kuratelą ministerstw sprawiedliwości. Stąd stawki za „czynności tłumacza przysięgłego, wykonane na żądanie sądu, prokuratora, Policji oraz organów administracji publicznej” określane są w rozporządzeniu ministra. Najnowsze, z 2005 roku, https://sip.lex.pl/akty-prawne/dzu-dziennik-ustaw/wynagrodzenie-za-czynnosci-tlumacza-przysieglego-17154959 ustala honorarium za za stronę tłumaczenia na polski z języka angielskiego, niemieckiego, francuskiego i rosyjskiego na 34,50 zł; innego języka europejskiego i z łaciny na 37,16 zł; z języka pozaeuropejskiego posługującego się alfabetem łacińskim na 45,11 zł, a z języka pozaeuropejskiego posługującego się alfabetem niełacińskim lub ideogramami na 50,42 zł. Tłumaczenie z polskiego na język obcy jest nieco bardziej dochodowe – od 45,11 do 74,31 zł. Za tłumaczenie ekspresowe stawka jest podwójna. Za poświadczenie gotowego tłumaczenia wykonanego przez osobę bez uprawnień tłumacz przysięgły dostałe połowę zwykłej stawki, za poświadczenie pisma – 30 procent. Dobra wiadomość dla tłumaczy przysięgłych jest taka, że ich strona rozliczeniowe jest najkrótsza na rynku i mieści zaledwie 1125 znaków.
Interesującym przykładem zagadnienia „ile za słowo” są telegramy. Klasyczny, pocztowy telegram, podyktowany pani w okienku na poczcie w miejscowości A, przesłany telegrafem, wydrukowany na poczcie w miejscowości B i tego samego dnia dostarczony adresatowi przez listonosza – znamy już tylko ze starych filmów. Poczta Polska przestała świadczyć taką usługę 1 października 2018 r. – choć oczywiście od dawna nie używała już telegrafu, wiadomości były przesyłane drogą elektroniczną. Koszt telegramu był niebagatelny: 43,50 zł za maksymalnie 160 znaków, jeśli zależało nam, żeby trafił w ręce adresata w ciągu 6 godzin. Do 8 godzin – 27,06 zł; do 36 godzin 15,99 zł. Za każde kolejne 160 znaków dopłacało się odpowiednio: 18,45, 18,45 i 11,07 zł. Jeśli ktoś ma ochotę na odrobinę komunikacji w stylu retro – albo próbuje się pilnie skontaktować z pustelnikiem, który nie używa ani telefonu, ani internetu – może skorzystać z usługi internetowej, która stanowi niejako pół tradycyjnego telegramu. Nadanie następuje przez internet, natomiast w miejscowości docelowej telegram jest drukowany na papierze, wkładany w kopertę i dostarczany do adresata pocztą ekspresową lub kurierem. Koszt takiej komunikacji liczony jest, teoretycznie, od wyrazu – ale jest też pewien haczyk. Wyrazy mające od 11 do 20 liter liczone są jako dwa, a te, które mają między 21 a 30 liter – jako trzy. Koszt jednego wyrazu to 3 złote – i płatne są także imię, nazwisko i adres adresata, oraz podpis nadawcy wiadomości.